Wątpię. Myślę, że twórczość G. G. Marqueza jest po prostu afilmowa. Ekranizacja to w ogóle trudna sprawa, a w przypadku tak niezwykłego autora, osiągnięcie efektu zadowalającego czytelników może być kompletnie niewykonalne. Proza Marqueza jest niepowtarzalna, intrygująca, a przede wszystkim zawieszona w jakimś nieistniejącym czasie. Sposób narracji jest jedyny w swoim rodzaju. Tego typu rzeczy nie dają się przełożyć na język filmu. Kusić mogą egzotyczne krajobrazy, czy ciekawe do zagrania postaci. Ale całość, czyli 100% Marqueza w Marquezie jest dla kina granicą nieosiągalną. "Miłość w czasach zarazy" to moim zdaniem rewelacyjna książka i, oczywiście, film nie oddaje nawet połowy treści, klimatu, przemyśleń zawartych na papierze. Jednocześnie, nie chcę stawiać wielkich zarzutów twórcom kinowej wersji, ponieważ zdaję sobie sprawę, jak trudne stoi zadanie przed każdym, kto porywa się na Marqueza. Trudno wypowiedzieć mi się jednoznacznie. Film mnie nie zachwycił, momentami trochę irytował, raził skrótami. Ale z drugiej strony, nie wiem, czy istnieje lepszy przepis na sfilmowanie tej powieści. Poczekamy, zobaczymy. Może za kilkanaście lat ktoś spróbuje to zrobić inaczej. Rzecz, która najbardziej mi przeszkadzała to sprowadzenie tak wielu scen do trywialnego komizmu. W książce miały one zdecydowanie bardziej gorzkie zabarwienie.
Na ekran da się przenieść akcje chyba każdej książki. Są jednak takie, których charakteru i magii w nich zawartej faktycznie nie zawrze nawet najlepszy reżyser, pewne rzeczy pozostaną mogą istnieć tylko na papierze.. Dlatego też nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego po tym filmie kiedy na niego szłam i nie rozczarowałam się.